"Thor: Miłość i Grom" ma przyjemną, niechaj spróbuje - i nakręci - wylewność. Jak większość filmów Marvela, czwarta część sagi o Thorze wydaje się mieć na uwadze ważne sprawy, począwszy od młota Thora, którego rozbite fragmenty zostały ponownie złożone - i, co ważniejsze, odebrane - przez Jane Foster (Natalie Portman), dawną miłość Thora. Posiadając mistykę tego młota, stała się Potężnym Thorem. Nie superbohaterem takim jak Thor. Ona jest teraz Thorem - co, jak można sobie wyobrazić, może nie spodobać się samemu Bogu Gromu. Bez młota włada on zaczarowanym toporem zwanym Łamaczem Burz, ale wybaczcie, to nie to samo.
Biorąc jednak pod uwagę, że nie widział Jane od czasu "Thor: Mroczny świat" (według naszego bohatera minęło osiem lat, siedem miesięcy i sześć dni), i że zrobiłby wszystko, by ją odzyskać, Thor jest całkiem dobry w odgrywaniu rycerskiego, wspierającego samca i honoruje fakt, że posiada ona teraz jego młot i jego markę. Jest trochę screwball sniping między nimi dwoma, wszystko to naładowane i sexy i zabawne. I to nie jest tak, że są przeciwnikami. Połączyli się z kolegami z drużyny wojowników, których Thor poznał w "Thor: Ragnarok", a wszystko po to, by pokonać Gorra - Boskiego Rzeźnika (Christian Bale), pokrytego bliznami super-zabójcę, który ma mściwą misję zniszczenia każdego boga we wszechświecie.
Innymi słowy, standardowy dzień w MCU.
Ale "Thor: Miłość i Grom" jest daleki od standardu, i to jest dobra rzecz. Podobnie jak "Thor: Ragnarok", reżyserem i współautorem scenariusza jest Taika Waititi, nowozelandzki cwaniak, który jest również poważnym filmowcem, i opiera się on na bardzo zwycięskim tonie przekornej frywolności poprzedniego filmu. Ale również, podobnie jak "Ragnarok", ma w sobie oderwane od rzeczywistości człowieczeństwo, które usprawiedliwia japę. Waititi potrafi dostrzec, że jeśli nie wyśmiewasz filmu Marvela w trakcie jego tworzenia, to być może traktujesz go bardziej poważnie niż widzowie.
Istnieje wiele słów, aby opisać kwintesencję doświadczenia kinowego XXI wieku znanego jako film MCU. Można je nazwać wielkimi i bezosobowymi, korporacyjnymi i bombastycznymi, maszynowymi i krzykliwymi, obfitującymi w CGI i zabawnymi w sposób, któremu brakuje wszelkiej tajemnicy. Ale wśród tych cech najbardziej podstępna może być ta, która ma odwrócić uwagę od reszty: niefrasobliwy, sitcomowy dowcip, który odbił się rykoszetem w oryginalnym filmie Jossa Whedona "Avengers" i od tego czasu nasmarował koła niezliczonych marvelowskich kaprysów. Nawet jeśli to działa (co, szczerze mówiąc, jest częściej niż nie), komedia jest częścią pakietu, quips przybywa na cue z tym samym dead-end bull's-eye timing jak CGI cuda.
To właśnie sprawiło, że "Thor: Ragnarok" był tak prawdziwym marvelowskim wildflowerem. Waititi nie wziął po prostu przygody Thora, dodał komediowe kawałki i zamieszał; podszedł do paradygmatu Marvela jak do wielkiego posągu, na którym zamierzał nabazgrać graffiti, używając komedii - łopatologicznej, osobistej, nieprzewidywalnej, z blink-and-you'll-miss-it szczyptą meta - aby pozwolić aktorom zaistnieć w ich własnej przestrzeni i poluzować sznurówki formuły Marvela. Kiedy Thor rzucił swoim młotem w Helę (Cate Blanchett), swoją złą siostrę Maleficent-meets-Medusa, ta zatrzymała broń w miejscu, rozbijając ją na kilkadziesiąt kawałków. To było tak, jakby Thor, bez tej wielkiej grubej maczugi z ciężkiego metalu, stracił swoją tożsamość, i tak właśnie rozegrał to film - z Chrisem Hemsworthem, pozbawionym również Thorowych złotek, tam na własną rękę, z niczym poza swoim rozumem i wolą, by go chronić. "Thor: Ragnarok" strącił bohaterów z piedestałów i tak relaksująco dobrze się bawił, odkrywając ich jako niechlujne, zgarbione uczłowieczone istoty, że momentami było tak, jakby Robert Altman zdobył kontrolę nad machiną Marvela z pomocą Wayne'a Campbella. Film podciął cały stentoryczny klimat samozadowolenia Marvela, a tym samym zbliżył nas do ducha komiksu, gdzie ci półbogowie zawsze improwizowali, byli sobą, wymyślali na bieżąco.
Ostatnie 40 minut "Thor: Ragnarok" było rozczarowujące, z odgórnie narzuconym DNA Marvela, ale "Thor: Miłość i Grom" podtrzymuje swoją świeżość do końca. Ten, jeśli w ogóle, ma bardziej niezręczny pierwszy akt, jako że nasi bohaterowie stykają się ze Strażnikami Galaktyki, którzy wydają się wędrować z ich własnego metawersum i, szczerze mówiąc, powinni tam zostać. (Uwielbiam Strażników, ale nie lubię, gdy filmy kupują na drużyny superbohaterów). Ale film z mocą wprowadza swój czarny charakter, który zaczyna jako niewinna ofiara w środku suszy, łysy i ubrany jak buddyjski mnich, jego skóra tak kredowa jak piasek wokół niego, zdesperowany, aby uratować swoją młodą córkę przed śmiercią z pragnienia. Kiedy dowiaduje się, że bogowie, którzy mogliby ją oszczędzić, traktują swoich poddanych jak zwykłe zabawki, ogłasza: "To jest moja przysięga: Wszyscy bogowie umrą". Gorr, jego oczy teraz żółte z wściekłą furią, zyskuje w posiadanie starożytnej broni znanej jako Necrosword, który ma zdolność do zabijania bogów, ale korumpuje i infekuje tych, którzy nim władają.
Gorr zastawił pułapkę na Thora i jego drużynę, używając schwytanych dzieci Asgardu jako przynęty. To skomplikowana sytuacja, więc nasi bohaterowie w poszukiwaniu pomocy udają się do Złotej Świątyni, w której odbywa się powwow bogów, któremu przewodniczy nie kto inny jak potężny Zeus. Brzmi to jak uroczyste wydarzenie, ale Waititi inscenizuje to jak awanturniczy dzień na DeityCon, z Zeusem granym przez Russella Crowe'a nie jako szlachetny przywódca, ale dekadencki tchórz; Crowe, działając pod mopem złych włosów z lokówki, mówi w przezabawnie tandetnym akcencie, który sprawia, że brzmi jak jakiś cyzelujący kupiec z bazaru dywanów. Ta skandaliczna sekwencja, z jej zabawną nagością, dymem z "Czarnoksiężnika z Oz" i błyskawicą, która znajduje idealny cel, jest kwintesencją estetyki Waititi'ego rodem z "Flasha Gordona".
Ostatecznie jednak to mieszanka tonów - bezczelnych i śmiertelnych, frywolnych i romantycznych - podnosi "Thor: Miłość i Grom", utrzymując go nie tylko w stanie zuchwałej nieprzewidywalności, ale i emocjonalnie żywym. W "Thorze" Kennetha Branagha, Natalie Portman trzymała się dzielnie jako ziemska miłość Thora, ale tutaj, stawiając się na równi z nim, Portman daje przedstawienie pełne ciętego dowcipu i tęsknoty. Jane może chcieć odzyskać Thora, ale jest wściekła na to, że pozwolił jej oderwać od siebie uwagę (choć posiadanie uśmiechniętego megalomańskiego przyrodniego brata z zaburzeniami osobowości typu borderline może to zrobić). Ona także rozkoszuje się swoją mocą, nawet gdy prowadzi walkę z ukrytą chorobą, przed którą nie może jej uchronić. (Młot nie pomoże; używanie go ją wyczerpuje).
W "Thor: Ragnarok" Waititi zdobył pochwałę za wykorzystanie "Immigrant Song" Led Zeppelin, ze swoim jękliwym okrzykiem bojowym, który brzmi jakby pochodził z ery mezazoicznej. Ciężko jest podnieść poprzeczkę dla Zepów, ale "Miłość i Grom" zbliża się do tego, rozrzucając największe przeboje Guns N' Roses po całym filmie, od bojowego "Welcome to the Jungle" po uduchowiony spangiel "Paradise City". Christian Bale, wyglądający jak trupioblady goblin skrzyżowany z klaunem z "Trocin i szpilek" Bergmana, błyszczy z charyzmatyczną piekielną przebiegłością, choć nie mogę powiedzieć, że wnosi do postaci Gorra jakiś nowy, odkrywczy smak złośliwości. Tessa Thompson, jako potężny i wciąż dumnie rozwiązły król Walkirii, oraz sam Waititi, podkładający głos Korgowi, ujmującemu prostakowi gladiatorowi o skalistym ciele, podnoszą się tam, gdzie ich zwycięskie występy w "Ragnaroku" się skończyły.
Kulminacyjna bitwa, z jej cienistymi potworami, dziećmi złapanymi na celowniku i ekscytacją wszystkich za jednego, ma łaskoczącą wspaniałość, a pod koniec poczułem coś na tyle niezwykłego, że poczułem się na filmie Marvela, że wydawało się to niemalże inne: byłem poruszony. Wzruszony tym, jak dwa Thory mogły się połączyć, by się kochać i uratować wszechświat. Lubię wiele filmów Marvela, ale są one tym, czym są, a to, czym są, to produkty. Ten ma wystarczająco dużo szeroko otwartej śmiałości i blasku, aby zasłużyć na miano bajki.
No course yet.